sobota, 25 lipca 2015

BANANOWO - JAGODOWY CHLEBEK PROTEINOWY

Zawsze lubiłam słodycze. Muszę to przyznać, jeśli mam być szczera z Wami i z samą sobą. Nigdy nie ciągnęło mnie do słonych, tłustych przekąsek, a przynajmniej nie w takim stopniu, jak do pysznych wypieków. To one właśnie były tym, co kochałam najbardziej... ciasta, ciasteczka, drożdżówki, przekładańce, tarty i o wiele, wiele więcej. Kiedy zrozumiałam, że są one dla mnie złe (choć przecież tak dobre) zaczęłam poszukiwać alternatyw i upustu dla mojej miłości. I dlatego piekę, mimo, że nigdy nie przejawiałam jakiegoś szczególnego talentu w tym kierunku. Dzięki temu jednak wiem, że moje wypieki, choć może nie mają magicznych właściwości leczniczych, to z pewnością mi nie zaszkodzą!

Składniki na 1 chlebek:
  • 40 g odżywki białkowej*,
  • 3 dojrzałe banany, 
  • 1/3 szklanki borówek amerykańskich (w sezonie można zastąpić jagodami),
  • 6 wiejskich jaj, 
  • 1/2 szklanki ekologicznej mąki żytniej, 
  • 1/5 szklanki oliwy z oliwek lub oleju kokosowego, 
  • 1 łyżka syropu klonowego, 
  • mały kawałeczek korzenia imbiru, 
  • 2 łyżeczki cynamonu, 
  • 1 łyżeczka gałki muszkatołowej, 
  • kilka kropel naturalnego aromatu waniliowego, 
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia, 
  • 2 garści niesolonych orzeszków ziemnych.
* - jeżeli nie macie ochoty nie musicie jej dodawać. Jeśli jednak decydujecie się na dodatek protein postarajcie się o takie, które mają jak najmniej cukru lub o całkowicie naturalne białko jak np. konopne.  


Przygotowanie: 

Piekarnik nagrzać do 175 stopni w trybie góra dół. Formę keksówkę wysmarować delikatnie tłuszczem i wyłożyć papierem do pieczenia.

Banany rozmiażdżyć przy użyciu widelca lub w blenderze. Zmiksować z jajami, oliwą, syropem klonowym, przyprawami, imbirem, aromatem waniliowym i proszkiem do pieczenia. Dodać proteiny i przesianą mąkę i po raz kolejny dokładnie wymieszać. Do gotowego ciasta przełożyć umyte borówki i orzeszki ziemne, zamieszać i bardzo delikatnie przelać masę do przygotowanej foremki.

Piec w średniej części piekarnika przez 50 minut. Ostudzić na kratce. Podawać z kremowym serkiem, świeżymi borówkami, syropem klonowym i cynamonem.

Ciasto jest mało słodkie, więc świetnie sprawdza się jako chlebek, na który możecie położyć Wasze ulubione dodatki. Moje ulubione kombinacje to serek i świeże owoce (kompozycja ze zdjęć) albo masło orzechowe + cynamon. Jeśli jednak wolicie, aby wypiek był bardziej deserowy możecie zwiększyć nieco ilość syropu klonowego lub dodać kawałki startej czekolady o zawartości kakao minimum 70%. Ja jednak wolę delektować się jego delikatnym bananowym smakiem i rezerwuję go raczej na śniadanie.

Chlebek jest to bardzo puszysty. Ma delikatną, jajeczną konsystencję, co sprawia, że nie jest mulasty ze względu na bardzo niską zawartość mąki. Jeśli jesteście bezglutenowcami spróbujcie wersji z mąką kokosową - też świetnie wychodzi!

Co więcej, wypiek świetnie nadaje się do mrożenia. Wystarczy, że po ostudzeniu pokroicie go na kawałki i schowacie do plastikowych woreczków do żywności. Jak najdzie Was ochota wystarczy wyjąć odpowiednią ilość kawałków z zamrażarki i umieścić je na 3 minuty w małym piekarniku do tostowania chleba - ciasto jest jeszcze smaczniejsze, apetycznie się rumieni i staje się przyjemnie chrupiące. Jeśli nie macie takiej cud - maszyny możecie odgrzać je w gorącym piekarniku lub tradycyjnym tosterze. Najważniejsze, aby nie wyciągać ciasta do rozmrożenia z wyprzedzeniem, bo stanie się wilgotne i lepkie.


Pomysł na ten smakowity chlebek zaczerpnęłam od Kayli, mojej ulubionej trenerki, motywatorki. Dzięki!


Ustalmy jeszcze jedno, to, że ciasto nazywa się proteinowym chlebkiem, ma w sobie same zdrowe produkty nie sprawi, że objadając się nim bez umiaru zapracujecie na figurę modelki. Mimo dość sporej zawartości białka, jak na ciasto, wypiek ten wciąż ma cukier, tłuszcz i kalorie. Z bólem serca polecam ograniczyć naszą aktywność w okolicach bananowego chlebka to jednej kromki dziennie, a nikomu nic się nie stanie. Spokojnie, mięśnie od protein też nie zdążą rozerwać Wam koszuli.


środa, 22 lipca 2015

MANGO CHIA PUDDING

Wspaniała propozycja na ekspresowy posiłek o poranku dla wszystkich zapracowanych miłośników śniadań na słodko i owoców. Ten pudding rozpromieni Wasz poranek niezależnie od pogody i uzupełni Wasze pokłady pozytywnej energii na długie godziny! Słowo!








Składniki na 1 porcję:
  • 1 płaska łyżka nasion chia, 
  • 1/2 dojrzałego mango,
  • 1/3 szklanki mleka kokosowego, 
  • 1/3 szklanki wody, 
  • kilka kropel soku z cytryny, 
  • kawałeczek świeżego korzenia imbiru (opcjonalnie).

Dodatki:
  • 1/2 banana, 
  • 4 truskawki,
  • garść borówek amerykańskich, 
  • 1 łyżeczka pestek słonecznika, 
  • 1/2 łyżeczki nasion konopii.

Przygotowanie:

Mango przekroić na pół. Wyciąć miąższ z jednej połowy i umieścić w kielichu blendera. Dodać mleko, wodę, sok z cytryny i ewentualnie kawałeczek świeżego korzenia imbiru. Zmiksować na mus na najwyższych obrotach. Do sporej szklanki wsypać 1 łyżkę nasion chia, zalać je sokiem z mango i dokładnie wymieszać. Odłożyć do nasiąknięcia lodówki na całą noc.

Pudding wyjąć tuż przed podaniem, ponownie przemieszać. Podawać ze świeżymi, pokrojonymi owocami, pestkami słonecznika i nasionami konopii.


Uwaga. Puddingu nie należy dosładzać, bo dzięki dojrzałemu mango i bananowi śniadanie jest wystarczająco słodkie. Jeżeli jednak lubicie smaki wyjątkowo cukierkowe, polecam wstrzymać się ze słodzeniem do ostatniej chwili i polać gotowe śniadanie miodem lub syropem klonowym.

Od razu warto też wspomnieć, że to śniadanie jest relatywnie ubogie w białko. Planując więc śniadanie z puddingiem chia i mnóstwem świeżych owoców warto uwzględnić w pozostałych daniach i przekąskach w ciągu dnia produkty wysokobiałkowe lub dodać 1 łyżkę białka do puddingu (np. konopnego). 

Co się tyczy samego puddingu, to ma on nieco luźną konsystencję, powiedzmy bardzo gęstego soku. Jeśli wolicie, aby był nieco bardziej zwarty, to dodajcie pół łyżeczki nasion chia więcej, niż podaję w przepisie lub zmniejszcie ilość wody. Dzięki dodatkowi chia, śniadanie staje się nie tylko ciekawe, egzotyczne i dziwnie brzmiące. Ten superfood dzięki swoim właściwościom pęcznienia zapewni nam sytość na długi czas, spowolni wchłanianie się węglowodanów oraz poprawi naszą przemianę materii. Do tego jest fantastycznym źródłem nienasyconych kwasów tłuszczowych Omega - 3 i Omega - 6. Jest odpowiedni dla wegetarian i wegan oraz ma wspaniałe właściwości żelujące. Dzięki nasionom chia możemy substytuować jaja, przygotowywać galaretki, serniki, piec ciasta i smażyć naleśniki. Tyle benefitów w tak małych i niepozornych ziarenkach. Kaprys i niepotrzebna ekstrawagancja czy dobry produkt o wspaniałych właściwościach zdrowotnych?




sobota, 11 lipca 2015

CARROT CAKE SMOOTHIE

Czy to możliwe, ze można jeść ciasto marchewkowe bez wyrzeczeń, bez wyrzutów sumienia, bez ograniczeń? Oczywiście, że tak - wystarczy sięgnąć po jego zdrowszą wersję, smoothie inspirowane popularnym deserem podbije serca wszystkich łakomczuchów, dbających o linię. Koniecznie do wypróbowania!








Składniki na 4 porcje:
  • 1 szklanka tartej marchewki, 
  • 1 szklanka mleka migdałowego o smaku kokosowym, 
  • 1 dojrzały banan, 
  • 1/2 szklanki beztłuszczowego jogurtu naturalnego, 
  • 1 łyżeczka cynamonu, 
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej, 
  • 2 łyżki syropu klonowego*, 
  • kilka kropel aromatu waniliowego.
do podania: tarta marchewka, jogurt naturalny, orzechy pecan, rodzynki, pestki dyni

* - można dosładzać lub nie. Wszystko zależy od słodyczy banana i ewentualnej goryczy marchewki. Jeśli decydujecie się na słodzenie użyjcie syropu klonowego lub miodu. Można też zastąpić je 3-4 dużymi daktylami.


Przygotowanie:

Wszystkie składniki umieścić w kielichu blendera i zmiksować na gładki koktajl na najwyższych obrotach. Przelać do szklaneczek. Każdy deser udekorować kleksem jogurtu, tartą marchewką, orzechami pecan, pestkami dyni i rodzynkami. Podawać od razu lub dodatkowo schłodzić przed podaniem.


Uwaga, koktajl jest naprawdę wspaniały. Będziecie zachwyceni, choć pewnie znajdą się i tacy, którzy stwierdzą, że smoothie nijak się ma do ciasta marchewkowego. No i ci, tzw. Oni, będą mieli rację. Ten deser to jedynie inspiracja smakami, a nie ich kopia zmiksowana i włożona do szklanki, żadna też surowa wersja carrot cake (no, w końcu od mąki i sody dostalibyśmy bólu brzucha) - nie. Jeśli spodziewacie się dokładnie tego samego smaku, możecie być rozczarowani. Smakuje po prostu inaczej. Koktajl ma bardzo intensywny aromat, jest słodki i ma kremową konsystencję (o ile dobrze go zblendujecie!). Wspaniale smakuje w temperaturze pokojowej, jak i schłodzony. Najlepiej obniżać jego temperaturę poprzez trzymanie w lodówce, a nie dodawanie lodu, bo smak smoothie znacznie się "rozrzedzi" i może stać się mniej intensywny. Kruszony lód lepiej zostawić sobie na inne okazje.

Zresztą... sam smak to nie wszystko. Liczy się też sposób podania i konsumowania. Najlepiej koktajl jeść łyżeczką, a nie pić przez słomkę, chrupiąc orzeszki osobno... W ogóle, najwspanialej byłoby usiąść z ukochaną osobą w wygodnym fotelu na tarasie i zapodać sobie cichy, zmysłowy jazz, grany - oczywiście - ze znakomitej jakości kolumn. Wtedy można się tym deserem tak naprawdę delektować. Odnaleźć w każdej łyżeczce wszystkie jego nuty smakowe, napawać się delikatnym aromatem marchewki, poczuć lekkie pieczenie cynamonu i docenić chrupkość orzechów... 

Tak, moi kochani, takie detale robią różnice.



Upał, jak mówię, definiuje życie Amerykanów z południa. Słońce i temperatura determinują ich życie w wielu aspektach. Właściwie to poza sezonem (czyli w lecie) Floryda jest pusta. Nikt nie przyjeżdża tu na wakacje, nie zagląda się do wakacyjnych domków i rezydencji, nikt nie wpada w odwiedziny do cioci, wnuki nie jadą do dziadków. Jest za gorąco! Biznesy upadają, czekając tęsknie do października. Nawet niektóre restauracje (te znane także) zamykają się "po sezonie" i czekają do przyszłego roku. Wiem co mówię i co więcej - doświadczyłam tego na własnej skórze. Chcąc dostać się autobusem w niedziele kilka przecznic od głównej drogi postanowiłam pomaszerować na piechotę, zamiast czekać w poczuciu beznadziejności, aż autobus przyjedzie spóźniony lub wcale nie (rozkładu oczywiście nie ma). Szłam może ze dwadzieścia minut w słońcu i dotarłszy do celu czułam się jak po galerach, jak po przypiekaniu żywcem na ognisku, jak duszona w gęstym sosie, posypana pieprzem cayenne i podpalona. Tak albo jeszcze gorzej.

To zrozumiałe, że kiedy temperatury przekraczają 30 stopni, a wilgoć wiele, zbyt wiele procent, to dane miejsce przestaje być atrakcyjne, a życie codzienne w nim, lekko mówiąc, uciążliwe.


Już trochę zaprawiona w bojach, nauczona świeżo zebranym doświadczeniem dowiedziałam się, jak sobie radzić i żyć w klimacie tropikalnym. Moje pierwsze doświadczenia zdobywałam przebywając dłuższy czas na Costa del Sol, gdzie owszem klimat jest tropikalny, ale wilgoć jakby mniejsza, a upał też inny, mniej dotkliwy. Może i intensywniejszy, bo słońce cieszy turystów z bezchmurnego nieba, ale powiedzmy sobie znośny - nawet w wakacje, nasze lato, kiedy tam właśnie panuje sezon. 

Tutaj jest inaczej. Zawsze muszę dbać o zapas schłodzonej wody butelkowanej, zrobiony lód w zamrażarce, szczelnie zamknięte okna i drzwi i przede wszystkim o klimatyzację, które zamienia mieszkanie w lodówkę. W Polsce z pewnością przebywanie w tak niskiej temperaturze wewnątrz sprawiałoby mi kłopot, tutaj natomiast jest to po prostu naturalne. Nie wiem czy to ze strachu, czy z prewencji, czy po prostu, żeby odpowiednio się wyziębić przed wyjściem, ale znajdowanie się i mieszkanie w chłodziarni wydaje mi się po prostu niezbędne. Co więcej, chłód jest tu oznaką luksusu. To właśnie z najekskluzywniejszych butików i najdroższych sklepów spożywczych zalotnie uchodzi przyjemny chłodek, apetycznie zapraszając klientów do środka. O tak, pamiętajcie, jeśli wybieracie się na zakupy w Stanach sweter jest niezbędny, nawet przy milionie stopni na zewnątrz. Ja bezwzględnie zawsze biorę ze sobą coś do narzucenia, przynajmniej szal, w przeciwnym razie przeziębienie jest gwarantowane.

Podczas mojego pierwszego pobytu w USA (akurat na północy, ale pogoda była identyczna jak teraz tutaj) zabawiłam się zapalenia gardła jeszcze w pierwszą noc. Wystarczyło mi jedynie wejść do klimatyzowanej restauracji na obiad, usiąść pod wiatrakiem i zamówić ice tea (którą dolewano mi systematycznie, jak moja szklaneczka tylko trochę się opróżniała). Niestety moi państwo, nawet w Stanach trzeba myśleć do przodu.


Oczywiście są także dobre strony tropikalnego klimatu - spójrzcie tylko na te palmy i piękną, a la postkolonialną zabudowę. Kolorowe domki, shuttersy i taka wszechobecna lekka ruina po prostu wspaniale tu pasują. Zaraz pewnie pomyślicie sobie, że południe Florydy to jakiś trzeci świat, tak to opisuję. Nie, tak nie jest. Nie da się tego porównać z Kubą, która leży słynne "4 minuty samolotem" od USA, która jest po prostu... zapadła, a tynki odchodzą od ścian, jak skóra po opalaniu. Mimo to, jest inaczej, niż w innych miejscach, wiem, że już o tym pisałam, ale wciąż jestem pod wrażeniem tej namiastki tropiku i co więcej - kupuję ją, z całym bogactwem inwentarza!

Tak więc, zapraszam Was na chwilę odpoczynku w cieniu palmy albo jakiegoś innego bardziej typowego dla klimatu umiarkowanego drzewa i schłodzenie się carrot cake smoothie. Po takim deserze świat od razu wydaje się piękniejszy, a my mamy więcej siły do dalszego działania!





sobota, 4 lipca 2015

LETNIA SAŁATKA OWOCOWA

Lato, lato pełną parą! W Miami temperatury dochodzą do niemożliwości, a wilgotność nie pozwala oddychać. Na ulicach ludzie włóczą powoli nogami (zresztą co ja mówię - nikogo na zewnątrz nie ma!). Gorąc systematycznie odbiera nam apetyt na jedzenie i gotowanie, więc instynktownie szukamy jak najlżejszych, najzdrowszych potraw. Owocowa sałatka z lekkim jogurtem to chyba nie najgorsza przekąska w upalny dzień, prawda?






Składniki na 2 porcje:
  • 2 mini banany lub 1 normalny, 
  • 1 mała garść borówek amerykańskich, 
  • 1 mała garść jeżyn,
  • 10 truskawek, 
  • 10 czereśni,
  • 2 pełne łyżki beztłuszczowego jogurtu naturalnego, 
  • 2 płaskie łyżki płatków owsianych,
  • kilka kropel naturalnego aromatu waniliowego, 
  • 1/2 łyżeczki cynamonu.

Przygotowanie:

Wszystkie owoce dokładnie umyć. Banany obrać i pokroić w plasterki, a truskawki w ćwiartki. Wiśnie wydrylować, przepołowić i wyjąć pestki lub zostawić z pestkami w środku - według uznania. Tak przygotowane owoce przełożyć do dwóch miseczek wraz z borówkami i jeżynami. Każdą porcję udekorować sporym kleksem z jogurtu, posypać płatkami owsianymi, cynamonem i doprawić aromatem waniliowym. Podawać od razu. 



Obchodzić święto 4 lipca w Stanach Zjednoczonych to naprawdę niesamowite przeżycie. Klimat Dnia Niepodległości czuć było już długo przed czasem (wiadomo, u nas też Boże Narodzenie zaczyna się w listopadzie). Amerykanie szaleją już na dobre od ładnych kilku dni, wszędzie słychać fajerwerki, w sklepach królują flagi i wszystkie niebiesko - czerwono - białe produkty, które mają w nazwie Ameryka, USA albo niepodległość. 

Bary i restauracje już z wyprzedzeniem informowały o swojej dyspozycyjności i zapraszały do rezerwowania stolików na wieczorne kolacje. Amerykanie, tacy patrioci, oczywiście muszą odpowiednio celebrować swoje święto, wiadomo! Przynajmniej będzie o jeden posiłek do mikrofali mniej do zrobienia. Na naszym osiedlu już od rana trwa głośna impreza, karaoke i okolicznościowa impreza składkowa, a na ulicach oczywiście pustka.

My w żaden sposób nie będziemy się angażować w obchodzenie 4 lipca. Nawet nie wychodzimy dzisiaj na kolację, mamy swój ekskluzywny filet z tuńczyka za całe 20 dolarów (2 małe filety - mówiłam, że jest drogo!). Będziemy na przekór wszystkim odpoczywać w domu, cieszyć się weekendem, wrzucimy w program popołudnia trochę aktywności fizycznej i dzień minie jak każdy inny.


Nasz florydzki taras wygląda całkiem nieźle, prawda? Klimat też jest prawdziwie tropikalny. Nie wiem, czy wiecie o czym mówię. Kiedy wychodzimy na balkon (szczelnie wyłożony moskitierą) i siadamy w fotelach czujemy ten kolonialny nastrój, spokój, ciszę. Jest upalnie gorąco, duszno. Wszędzie otaczają nas imponujące palmy i wspaniała roślinność. Floryda ma z pewnością niesamowitego ducha tropiku, którego nie doświadczymy nigdzie indziej w USA.

A tak z innej strony nie wiem, czy zauważyliście, jak różnią się oba rynki spożywcze: europejski i amerykański pod względem samego nazewnictwa, które oczywiście wynika ze sposobu kategoryzacji mentalnej samych produktów. Dwa zdjęcia wyżej widać opakowanie zwykłych płatków owsianych z Publix'a, opatrzonych nazwą old-fashioned. Nie dziwie się, że nasz owies zwyczajny, co najwyżej nazywany tradycyjnym jest dla nich staromodny. Patrząc na asortyment marketów spożywczych ciężko się dziwić, że poczciwa domowa owsianka to już lekko zapomnianą babcią wśród tych wszystkich gotowych mixów, produktów instant i płatków wymieszanych z mlekiem w proszku, ale niech będzie - fine - jak to mówią nasi przyjaciele Jankesi. Niepopularność tego produktu sprowadza się do jego prostoty - jest taki goły, bez dodatków no i jeszcze trzeba się przy nim tyle napracować! Co za tym idzie, oczywiście ciężko znaleźć go w sklepach, nie jest zbyt widoczny na pierwszy rzut oka, zazwyczaj schowany na najniższych półkach, w sklepach o uboższym asortymencie niedostępny w ogóle. Po raz kolejny pozostaje napisać mi jedynie - szkoda.


Nawiązując jeszcze przez chwilę do samej sałatki warto dodać, że taka jaka jest jest wspaniała, ale dla nieposkromionych łasuchów i amatorów słodyczy mogę dodać, że świat się nie skończy, jeśli doprawicie Waszą przekąskę łyżką dobrego miodu lub syropu klonowego :)

Trzymajcie się ciepło (byle nie za bardzo),
Dorota



piątek, 3 lipca 2015

PIECZONY OMLET Z MALINAMI

Nieśmiało do Was pukam i przedstawiam Wam dzisiaj wspaniałą propozycję śniadaniową, idealną na leniwe soboty. Nie wymaga dużo pracy, zachodu, wymyślnych składników. To zwykły omlet z malinami, za to podany - po królewsku!






Składniki na 3 porcje:
  • 3 jajka, 
  • 3 łyżka wiórków kokosowych, niesiarkowanych, 
  • 6-8 łyżek mąki orkiszowej (lub dowolnej, wg uznania),
  • 1 szklanka mleka roślinnego, 
  • 1 szklanka malin,
  • 1/2 łyżeczki cynamonu, 
  • kilka kropel aromatu ajerkoniakowego, 
  • szczypta soli morskiej.
do podania: wiórki kokosowe, kokosowy cukier puder, jogurt naturalny, grecki lub syrop klonowy


Przygotowanie:

Piekarnik nagrzać do 200 stopni. Żółtka oddzielić od białek i umieścić w dużej misce. Do żółtek dodać wiórki kokosowe, mąkę, mleko i cynamon. Białka ubić na sztywną pianę ze szczyptą soli. Delikatnie wymieszać ubite białka z pozostałą masą. Przełożyć do delikatnie natłuszczonych olejem kokosowym foremek żaroodpornych. Na masie ostrożnie ułożyć po 1/3 malin i zapiekać 30 minut. Po upieczeniu pozostawić jeszcze na kilka minut w ciepłym piekarniku. Ochładzać stopniowo (poprzez uchylanie drzwiczek piekarnika). 

Podawać na ciepło lub po całkowitym ostudzeniu. Omlet doskonale smakuje bez niczego, ale warto podkręcić jego smak dodatkową porcją kokosa, jogurtu czy syropu klonowego.


Trochę o przepisie

Inspiracją dla tego wspaniałego śniadania był przepis, który znalazłam na blogu A Navy Kitchen. Użyłam podobnych proporcji i produktów do tych proponowanych w przepisie i omlet wyszedł bardzo smaczny, więc należy się szacunek do własności intelektualnej autorki bloga. Zapraszam do czytania i przeglądania - ciekawe miejsce.

Warto także zwrócić uwagę, że w przepisie nie ma ani odrobiny cukru (poza świeżymi owocami, które dodajemy). Delikatne dosłodzenie nie wpłynie na konsystencje omleta. Najlepiej dosładzać go (w wersji do pieczenia) cukrem palmowym, kokosowym, brązowym nierafinowanym, ewentualnie ksylitolem (ale nie należy dodawać go za dużo, bo ciasto może stać się zbyt wilgotne). Jeśli decydujemy się na słodzenie w płynie, dobrze powstrzymać się od dosładzania ciasta i polać omlet słodkim płynem już po upieczeniu (będzie prezentował się naprawdę wspaniale!). Tu niezastąpione będą: syrop klonowy, z agawy, miód czy syrop z daktyli. 

Wspaniałym pomysłem jest także podanie omleta z płatkami kokosowymi czy uprażonymi płatkami migdałów.


Jak być może sygnalizowałam wcześniej, przez najbliższe trzy miesiące będę przebywać w Miami, FL (konkretnie w okolicach Pompano Beach). Jestem w Stanach już od zeszłego piątku, a z dostępem do stałego łącza jest różnie, z wolnym czasem - tym bardziej, więc przepisy będą pojawiać się odpowiednio rzadziej. Póki co, po wstępnym zaklimatyzowaniu się i pokonaniu jet lag'u mogę jedynie podzielić się tym, co jadłam na ostatnie śniadanie przez przyjazdem Alvaro do Polski. Potem zaczęło się życie na znacznie szybszych obrotach...

Na pytania o Stany nie mogę odpowiedzieć jeszcze zbyt obszernie. Mogę jedynie podzielić się naprawdę kilkoma wrażeniami (kulinarnymi) ze Stanów. Po pierwsze, Amerykanie w większości jedzą syf. Sorry, ale taka jest prawda. Wszystko tu jest tak uproszczone i tak ułatwione, nie wiem, przystępne (!?), że przepis na ten omlet wydaje mi się ogromną sztuką kulinarną. Poza tym, że o pokrojone, umyte, obrane warzywa jest łatwiej, jak o te zwykłe to jeszcze nic. W sklepach dominuje głównie żywność bardzo wysoko przetworzona. Nie mówię tu już jedynie o samych gotowych produktach, jak np. mrożona propozycja śniadaniowa - parówka zawijana w jagodowego pancake (!), ale o same warzywa. Na Florydzie można dostać np. Slimcado (tak, nie pomyliłam się). To zmutowana wersja awokado, które jest 4 razy większe, nie brązowieje po rozkrojeniu, ma rzekomo 35% mniej kalorii i 65% mniej tłuszczu (jeśli dobrze pamiętam). Poza tym, jest relatywnie drogo, żywność nie jest bardzo tania.

Jest też oczywiście druga strona. W markecie typu Whole Foods można dostać naprawdę wszystko. Można kupić warzywa, owoce ekologiczne, wolne od GMO, bez konserwantów itd. Oprócz tego dżemy na chia, specjalne jedzenie dla kobiet w ciąży, shake proteinowe i ogromne stoisko ze zdrowym jedzeniem gotowym. I co tam jeszcze można sobie wymarzyć - wszystko (słownie: wszystko). Oczywiście za cenę, która przyprawia o zawrót głowy. Konkluzja jest prosta - Ameryka zdecydowanie ma dwie twarze. Szkoda tylko, że Amerykanie zazwyczaj wybierają tą złą stronę, bo dostęp mają równie łatwy do obu form żywności.



Jeżeli chodzi o wrażenia restauracyjne, to nie mam jeszcze nic do powiedzenia. Najbliższe knajpki to oczywiście mnóstwo dań a la parilla i każdego rodzaju kuchni latynoskiej. Dotychczas miałam jedynie okazję napić się owocowego koktajlu w centrum handlowym, który był w prawdzie bardzo smaczny, ale jego zamówienie niezwykle skomplikowane. Jak się okazuje, w Miami ciężko dogadać się po angielsku. Znajomość hiszpańskiego jest wręcz niezbędna. Nawet, jak widać, przy zamawianiu smoothie w shopping mall'u. Na moje szczęście język hiszpański znam, więc z tym problemu nie było, ale zawsze jednak...

Poza tym miejsce jest wspaniałe, bardzo inspirujące. Upał i wilgoć jest niemiłosierna, ale ostatecznie od czego są klimatyzowane pomieszczenia i samochody? Tymczasem zostawiam Was z przepisem, a sama idę pilnować mojego chleba z dodatkiem protein konopnych. Jak wyjdzie? Zobaczymy, trzymajcie kciuki!