czwartek, 18 czerwca 2015

ZDROWY CHLEB ORKISZOWO - ŻYTNI

Jakiś czasu temu zaczęliśmy wypiekać nasz własny chleb. Trochę dla sportu, trochę dla zabawy, a może dla wypróbowania swoich własnych sił i kolejnego challeng'u kulinarnego. Upiekliśmy jeden, drugi i orzekliśmy: "od teraz nie kupujemy już chleba" i faktycznie, od tego dnia ani razu nie kupiliśmy już ani jednego bochenka, ani jednej bułki. Pieczemy nasz własny chleb i uwierzcie - zawsze wychodzi i nie zajmuje dużo czasu


Składniki:
  • 300 g mąki orkiszowej typ 500, 
  • 200 g mąki żytniej razowej, 
  • 1/2 szklanki otrąb żytnich, 
  • 25 g świeżych drożdży, 
  • 1 łyżka miodu, 
  • 1 łyżka ciepłej wody, 
  • 3 łyżki nasion chia, 
  • 1 łyżka babki płesznik, 
  • 4 łyżki ziaren słonecznika, 
  • 3 łyżki sezamu, 
  • 1 płaska łyżka soli, 
  • 1/2 litra ciepłej wody.


Przygotowanie:

Drożdże wkruszyć do miseczki, rozpuścić w 1 łyżce miodu i takiej samej ilości ciepłej wody. W dużej misce wymieszać oba rodzaje mąki. Dodać otręby, nasiona chia, babkę, słonecznik, sezam i sól. Dobrze przemieszać lub przesiać na rzadkim sitku. Wlać drożdże i ciepłą wodę. Wymieszać dużą łyżką. Przykryć szczelnie folią i ściereczką kuchenną i zostawić do wyrośnięcia na 20 minut.

Piekarnik nagrzać do 230 stopni w trybie góra - dół. Prostokątną foremkę na chleb wysmarować bardzo cienko masłem i oprószyć delikatnie otrębami. Po wyrośnięciu chleb jeszcze raz delikatnie wymieszać i przełożyć do przygotowanej formy. Pozostawić do ponownego wyrośnięcia na 10 minut.

Wyrośnięty chleb włożyć do piekarnika na średnią półkę i piec 1 godzinę. Jeśli chcemy by nieco mocniej przyrumienił się z góry, można przełożyć go na wyższą półkę pod koniec pieczenia. Chleb należy od czasu do czasu monitorować, bo może być gotowy kilka minut przed czasem, a jego zbyt długie pozostawienie w piekarniku może go przesuszyć. 

Upieczony chleb wyjąć z piekarnika. Delikatnie odsunąć foremkę i wyłożyć bochenek do ostudzenia na kratce. Najlepiej przechowywać w bawełnianej ściereczce w chlebaku. Utrzymuje świeżość do kilku dni.


Chleb wychodzi rewelacyjnie. To typ grubej, chrupiącej skórki i miękkiego środka. Smakuje naprawdę bajecznie, a do tego jest znacznie zdrowszy, niż ten z piekarni, dzięki "wkładowi" z ziaren, jaki mu zafundowałam. Babka płesznik w połączeniu z nasionami chia to alternatywa dla siemienia lnianego, którego nie używam w chlebie ze względu na silną alergię jednego z nas. Wy możecie zastosować oba warianty lub oprócz zaproponowanych przeze mnie ziaren dodać dodatkową porcję siemienia. Zapewniają one dodatkową motywację dla naszych jelit i poprawiają ich perystaltykę. Dodatkowo pęcznieją one w żołądku i zapewniają uczucie sytości na dłużej. Kromka lub dwie takiego chleba to doskonałe źródło węglowodanów złożonych do naszej diety, a jego magnetyczny, ciemny kolor to zasługa otrębów i mąki żytniej, a nie karmelowych barwników.

Chlebek poza wspaniałymi walorami pro-zdrowotnymi ma jeszcze jedną istotną cechę dzięki której pretenduje do roli przepisu miesiąca - jest po prostu przepyszny. Smakuje doskonale zarówno na słono, jak i na słodko. Doskonale daje sobie radę pieczony i tostowany. Jeśli niechcący ususzymy kilka kromek można bez problemu zetrzeć je na pełnoziarnistą, domową bułkę tartą lub zrobić na nich pyszne gazpacho.


Jeśli nie przekonują Was moje argumenty to musicie poszukać własnych, bo chleb robiony w domu przewyższa ten z piekarni pod każdym względem. Niestety, nawet w dużych miastach ciężko jest znaleźć zaufane sklepy, w których można dostać pieczywo najlepszej jakości. W Krakowie z pewnością godna polecenia jest Piekarnia Mojego Taty (to nazwa, mój tata nie ma piekarni). Mają tam tylko tradycyjne pieczywo robione na zakwasie. Nasze jest robione na drożdżach, ale to nic. Nie jestem ich przeciwniczką, zawierają dużo witaminy B, potrzebnych składników mineralnych, białka i błonnika. Do tego pozwalają nam zaoszczędzić czas przy wypieku chleba, bo nie musimy martwić się o czekanie i dokarmianie zakwasu (co jest pożądane szczególnie przy zawrotnym tempie życia). Jeśli jednak chcecie zrobić ten chleb na zakwasie - nie ma problemu, też wyjdzie. 


Jeśli chodzi o samo pieczenie chleba, to nie podaję wymiarów foremki, bo wyjdzie praktycznie... w każdej. Ciasto ma niesamowite właściwości rosnące. Jest dość rzadkie i nie wymaga wyrabiania, ale nie ma problemu ewentualnego wylewania się z formy (choć wtedy można podjadać to, co przypiekło się na blasze). Zaufajcie Waszemu chlebowi i pozwólcie mu rosnąć nieskrępowanie. Najlepiej oczywiście skorzystać z podłużnej, prostokątnej formy, która nada mu wygodny do krojenia i przechowywania kształt. Ja chleby piekę w formie sylikonowej, która niestety (albo -stety?) rozchodzi się nieco podczas pieczenia i chleb wychodzi apetycznie szeroki w jego środkowej części. Mi osobiście to odpowiada. Jeśli jednak pieczecie w formie o stałym kształcie to zwróćcie uwagę, że Wasz chlebek wyjdzie jeszcze nieco wyższy niż mój. 

W mojej wersji śniadaniowej kromka zagrała wspaniałe tło dla emmentalera, malinowego pomidora i garści rukoli. Do tego dużo grubo zmielonego pieprzu i rewelacja na talerzu gotowa. Zdrowo, kolorowo, domowo i smacznie. Hello cottage life!


Przepis, na podstawie którego opracowałam przepis na mój chleb to przepis na chleb wieloziarnisty.


sobota, 13 czerwca 2015

WIELOZBOŻOWA OWSIANKA Z POZIOMKAMI I BORÓWKAMI

Wczoraj wieczorem zauważyłam, że na naszej małej, zielonej skarpce uśmiechają się już pierwsze, czerwoniutkie poziomki. Puszczały do mnie oczko i wibrująco kusiły, szeptając: zerwij mnie. Jako, że jestem kobiecym odpowiednikiem gentlemana nie mogłam im odmówić i kazać dłużej czekać.








Składniki na 2 porcje:
  • 1/2 szklanki ekologicznego mix'u płatków z 5 zbóż*,
  • 1 szklanka ekologicznych otrębów żytnich, 
  • 1 szklanka ciepłej wody, 
  • 1 szklanka mleka migdałowego, 
  • 2 łyżki miodu akacjowego dobrej jakości, 
  • 1/2 łyżeczki cynamonu, 
  • 1 łyżeczka naturalnego aromatu waniliowego, 
  • 2 garści orzechów nerkowca, 
  • 1 szklanka borówek amerykańskich, 
  • 1 szklanka poziomek**.
 * - ja użyłam mixu: pszenicy, jęczmienia, orkiszu, owsa i żyta. Łącznie płatków powinno być półtorej szklanki. Tą ilość można rozdzielić wg potrzeb lub gustu. Dobrze jednak użyć części grubszych i twardszych płatków, a części drobniejszych - otrębów lub górskich.
** - borówki i poziomki to jedynie sugestie, można użyć dowolnych owoców leśnych, doskonale sprawdzą się np. maliny, jeżyny, polskie borówki i truskawki.

Przygotowanie:

Płatki i otręby zalać ciepłą wodą, mlekiem i odstawić na całą noc do lodówki. Rano dodać do płatków miód, cynamon, aromat waniliowy i dokładnie wymieszać.

Owoce umyć i udekorować nimi owsiankę, posypać posiekanymi orzechami nerkowca. Podawać od razu.


Nie wiem, czy są wśród nas jakieś osoby, które otwarcie negują zasadność jedzenia owoców leśnych, ale szczerze w to wątpię. Kto może ich nie lubić? Tak to już jest z dobrami sezonowymi, za którymi wszyscy przepadają (choć akurat borówki z przepisu, to nadal te importowane z Hiszpanii...) i pewnie kojarzą je z pachnącym lasem, dzieciństwem, babcią i jej pierożkami (tu wstaw własne doświadczenia). Zawsze, kiedy takie świeżynki zaczynają pojawiać się na targu od razu się na nie rzucamy. Teraz z utęsknieniem czekamy już na bób, leśne borówki i jeżyny. Za chwilę zaczniemy już myśleć o dyniach, grzybach, figach i kasztanach. Uwielbiam sezonowość poszczególnych produktów i to, jak ten cykl mądrze się zapętla. Staram się dopasowywać moje menu to konkretnych trendów, które kreuje każda pora roku, no, może poza zimą, kiedy zdarza mi się trochę oszukiwać. Nie chodzi tu jedynie o kupowanie tego, co w danym momencie rodzi nasza ziemia, bo wtedy moglibyśmy zapomnieć o wielu wspaniałych owocach i warzywach, ale o ogólnym podziale na produkty wiosenne/letnie/jesienne i zimowe. Czy cynamonowa szarlotka nie będzie smakowała najlepiej jesienią, podczas gdy w czerwcu zajadamy się drożdżówką z truskawkami?


Wybaczcie mi mój pidżamowy anturaż, ale to właśnie tak - leniwie - zwykłam jeść weekendowe śniadania. Uwielbiam wstawać rano, zaglądać do lodówki i zastanawiać się, co ambitnego zrobię dzisiaj na śniadanie. Czasem pada na coś na słono, czasem na słodko. Zależy od dnia, apetytu, humoru, pogody czy bardziej prozaicznie - tego, co akurat mam w lodówce. Kiedy już na coś się zdecyduję, zaczyna się skomplikowany proces przygotowywania i wołania rodziny na śniadanie (to zazwyczaj zajmuje dłużej, niż samo gotowanie). Wspólne jedzenie, rozmowa, sprzątanie to właśnie czas, który spędzamy razem, tak zaczynamy weekend, tak kończymy tydzień. Potem każdy już biegnie do swoich spraw, zajęty i rozdrażniony, że jeszcze tyle jest do roboty i często na tym się kończy. Wir spraw codziennych porywa, wciągając nas bezlitośnie. Nie ma czasu na wspólną kawę, nie ma chwili na dumanie na tarasie. Jesteśmy po prostu zajęci, zawsze jest jeszcze coś do zrobienia. Nigdy nie osiągamy wrażenia, że na dzisiaj wszystko jest już skończone i można usiąść spokojnie. Owszem, usiąść można, ale z ciągłym wrażeniem zaniedbywania obowiązków.

Nie rozumiem ludzi, którzy po pracy od 9 do 17 wracają do domu, odgrzewają kawałek pizzy i z pączkiem siadają przed telewizor. Koniec, tyle. Potem ewentualnie może zrobią coś jeszcze dla domu, wypiorą ubrania z kosza, podleją dwa kwiatki. I tak dzień po dniu, rok po roku, aż do emerytury. Tradycyjny podział obowiązków, brak przewidywalności i zmian. Jako małe dziecko nie wiedziałam, jak ma wyglądać moje życie, ale wiedziałam, jak ma nie wyglądać - właśnie tak.


poniedziałek, 8 czerwca 2015

BURGERY Z INDYKA Z ZIELONYM SOSEM CZOSNKOWYM I RUKOLĄ

Trochę domowego fast - foodu odchodziło u nas w niedzielne popołudnie. Słońce nie dawało spokoju, więc przenieśliśmy się do zacienionego tyłu ogrodu, zrobiliśmy bułki, rozpaliliśmy grilla i poszło...! Zjedliśmy po jednym, dwóch... a może niektórzy nawet trzy burgery?








Składniki na 8 - 10 hamburgerów:

Burgery:
  • 500g mięsa mielonego z indyka, 
  • 1 garść posiekanej pietruszki, 
  • 3 garści posiekanego lubczyku, 
  • 1 łyżeczka pieprzu ziołowego, 
  • 1/2 łyżeczki suszonego tymianku, 
  • 1/2 łyżeczki słodkiej papryczki, 
  • szczypta kuminu, 
  • 1 łyżka sosu Worcestershire, 
  • 1/2 łyżeczki soli morskiej.

 Zielony sos czosnkowy:
  • 2 łyżki majonezu (najlepiej domowego), 
  • 3 łyżki śmietany jogurtowej lub jogurtu greckiego, 
  • 1 ząbek czosnku, 
  • po 1 garści koperku, pietruszki i lubczyku, 
  • świeżo zmielony pieprz, 
  • sól morska.

Dodatki:
  • 10 bułek do hamburgerów z tego przepisu*, 
  • 3 duże garści rukoli, 
  • 1 pomidor malinowy, 
  • 1/3 ogórka.
* - tym razem użyłam mąki orkiszowej (2 szklanki) i pszennej pełnoziarnistej (1,5 szklanki).


Przygotowanie:

Mięso wyjąć z lodówki, zmielić w maszynce lub gotowe przełożyć do dużej miski. Wymieszać ze wszystkimi przyprawami i sosem Worcestershire. Odłożyć na chwilę. Burgery smażyć na wolno żarzącym się grillu lub na patelni grillowej z odrobiną tłuszczu. Grillować aż do ciemnej, chrupiącej skórki. 

W międzyczasie przygotować sos. Majonez i śmietanę wymieszać w kielichu blendera. Dodać świeże zioła, czosnek przeciśnięty przez praskę, sól i pieprz. Miksować 1 - 2 minuty na najwyższych obrotach, aż do uzyskania jednolitej konsystencji. Przechowywać w lodówce aż do podania.

Warzywa umyć i pokroić. Bułki podgrzać na grillu, suchej patelni lub w tosterze przez chwilkę. Na ciepłym pieczywie ułożyć burgera, polać 1 łyżką sosu i dodać świeże warzywa. Podawać od razu - póki ciepłe, następne czekają już w kolejce!



Domowe bułki hamburgerowe - po co tyle zachodu?

Już spieszę z odpowiedzią na Wasze niezadane jeszcze pytanie, choć prawda jest taka, że jeśli ktoś faktycznie nie jest przekonany do tego to raczej nie pyta. Zazwyczaj spotykam się z chwilowym podziwem zapału, a potem obserwując moich znajomych i widzę, jak kupują sklepową bułkę, hamburgera na mieście, plastelinę w piekarni. Nie ma co kłamać i zachwycać się na zapas, mam czujne oko i widzę wszystko (tak Alvaro, Ciebie także). 

Wracając jednak to tego dlaczego robimy własne pieczywo... Powodów jest bardzo wiele. Przede wszystkim nasze, domowe jest o wiele smaczniejsze, niż nawet najwymyślniejsze z fast foodu albo półki sklepowej (nie daj boże!). Nie dajcie wmówić sobie, że nie macie ręki do pieczenia albo że pieczywo - okej, upieczecie, ale i tak nie wyjdzie jak to z piekarni - bzdura. Wyjdzie i to rewelacyjnie. Przepis na te bułki to jeden z prostszych, z którym poradzi sobie 8 letnie dziecko. Nic nie ma prawa nie wyjść, no chyba, że sparzycie drożdże, ale wtedy to na nic nie ma ratunku i pozostaje jedynie gorzki lament. 
 
Poza tym, co oczywiste nasze bułki są zdrowe. W przeciwieństwie do tych ze sklepu, które zawierają mnóstwo niezrozumiałych i zupełnie niepotrzebnych składników, które szkodzą naszemu zdrowiu, kondycji i samopoczuciu (pozwoliłam sobie na wykorzystanie portalu ile waży i przykładowej bułki hamburgerowej): mąka pszenna, woda, cukier, drożdże piekarskie, olej jadalny (rzepakowy), ziarno sezamu, sól spożywcza, glukoza, emulgatory: E 482, E 471, E 472 e, zagęstnik E 412, substancja przeciwzbrylająca E 526, mąka sojowa, środek przetwarzający mąkę E 300, E 920.Cieszycie się na myśl o tym wszystkim? Och, ile tu smakowitych E, podczas gdy nasze bułki składają się z kilku składników, które sami dodaliśmy i znamy ich pochodzenie.

Dodatkowo, ciężko opisać jaką satysfakcję mamy z własnoręcznego wypiekania bułeczek. Widzimy jak rosną, rumienią się, doceniamy sto razy bardziej ich delikatny, słodki smak i miękką konsystencję. Tak, pieczenie i smakowanie wypieków to duża frajda! Tak więc, wybór jest Wasz. Jeśli zasłaniacie się rzekomym brakiem czasu także jesteście w błędzie. Od rozpoczęcia procesu wypiekania bułek do ich kosztowania mija mniej niż godzina (słowo). Nie potrzeba czekania, godzinnego ugniatania, tygodniowego wyrastania. Wyjdą świetnie bez tych cyrków. Tak więc jak już je upieczecie to odłóżcie kilka dla siebie, na od razu, a resztę zapakujcie grzecznie w koszyczek i przez las - prosto do babci. Tylko z nikim nie rozmawiajcie! Ewentualnie w grę wchodzi także opcja mrożenia. Wybór po raz kolejny należy do Was (taka jestem tolerancyjna...).


Nasz ogródek rozkwita, tętni zielenią. Niedługo zostanie już sama roślinność. Zarośnie ścieżka, zarośnie taras, hamak, dom, zarośniemy my. Mam jednak nadzieję, że zanim to niechybnie nastąpi, to zdążę nacieszyć się naszą ogrodową wersją łóżka i pobujam się z prawo i w lewo, czytając jakaś fajną książkę (też nie za ciekawą, żeby nie odciągała mnie od przeżycia leżenia na hamaku w przyjemnym cieniu). Chwilowo są to niestety dosyć odległe plany, bo jestem pochłonięta obowiązkami z gatunku komputerowych, które wymagają biurka, stabilnego krzesła i mojej nieprzeciętnej uwagi, a szkoda. Chyba już wolałabym, żeby lało...


Formowanie i grillowanie burgerów to dopiero frajda. Obsługa tak skomplikowanego sprzętu jak grill to oczywiście robota męska, bo przecież po co my, piękne kobiety, miałybyśmy zatruwać się w dymie i palić w ogniu, kiedy możemy kroić zielone warzywa, popijając wodę z miętą w kuchni? No a wiadomo, że wysmażenie mięsa doda mężczyźnie minimum +10 punktów do ego, więc #tylewygrać, jak to się mówi...
 

Smacznego!


piątek, 5 czerwca 2015

SPAGHETTI KUKURYDZIANE Z KREWETKAMI I SZPARAGAMI

Mam dla Was dzisiaj przepyszną, wiosenną pastę, która mam nadzieję dogodzi wszystkim gustom. Jest przede wszystkim wspaniałym przeżyciem kulinarnym, doskonałym ogniwem zbilansowanej diety sportowej, redukcyjnej czy po prostu zdrowej. Danie jest bezglutenowe i z małą ilością tłuszczu. Zapraszam do spróbowania, u nas zrobiło furorę. 



Składniki na 3 porcje:

Krewetki:
  • 300g krewetek, oczyszczonych, 
  • kilka gałązek świeżej pietruszki, 
  • 1 ząbek czosnku, 
  • 1 łyżka oliwy z oliwek, 
  • 1/2 łyżeczki słodkiej papryczki, 
  • 1/2 łyżeczki kurkumy, 
  • 1/4 łyżeczki pieprzu ziołowego, 
  • 1/4 łyżeczki suszonego lubczyku, 
  • szczypta nitek szafranu, 
  • świeżo zmielony pieprz kolorowy, 
  • sól morska.

Makaron:
  • 300g spaghetti kukurydzianego (może być też każde inne), 
  • 500g zielonych szparagów (waga przed oderwaniem zdrewniałych końcówek), 
  • 6 łyżek sera grana padano, 
  • 10 pomidorków cherry, 
  • 1 łyżka "śmietany" sojowej, 
  • 1 łyżka oliwy z oliwek, 
  • sól kamienna, jeśli potrzeba.

Przygotowanie:

W dużym garnku zagotować wodę ze szczyptą soli. Ugotować makaron al dente wg przepisu na opakowaniu (spaghetti kukurydziane gotuje się 8-9 min.). Odcedzić, przelać zimną wodą i pozostawić na durszlaku.

Szparagi dokładnie umyć i oderwać zdrewniałe końce, ugotować na parze. W trakcie gotowanie się szparagów przygotować krewetki. Wymieszać je ze wszystkimi składnikami marynaty i pozostawić na chwilę (jeśli chcemy, żeby smaki naprawdę mocno się "przegryzły" warto zrobić to kilka godzin lub dzień wcześniej). Krewetki ugotować na parze do miękkości. Wyciągnąć je od razu, jak będą gotowe.

W trakcie gotowania krewetek można zacząć przygotowywać makaron. W dużej patelni z nieprzywieralną powłoką rozgrzać łyżkę oliwy z oliwek. Wrzucić na nią makaron i przepołowione pomidorki cherry, smażyć przez chwilę na średnim ogniu cały czas mieszając. Dodać szparagi (małe w całości, grubsze przecięte wzdłuż na pół) i po raz kolejny wszystko delikatnie wymieszać. Wlać śmietanę dbając, aby równomiernie pokryła cały makaron, dodać krewetki i pozostawić jeszcze na chwilę na ogniu. Podawać od razu ze startym grana padano.


Przyznam się szczerze, że z tym spaghetti to był szał ciał. Wpadłam do domu głodna, wiedząc jedynie co mam gotować i że krewetki są nadal w zamrażarce. Okazało się, że ze wszystkim poszło szybciej, niż błyskawicznie. W trakcie przygotowywania poszczególnych elementów dania spokojnie robiłam sobie kolejne i już po chwili siedziałam z talerzem pysznego makaronu na stole i wcinałam go w promieniach słońca z całą rodzinką. Tak, moi drodzy - nie myślcie sobie. Moja rodzina jest terroryzowana zdrowym żywieniem i je dokładnie to samo, co ja. Dla przypomnienia tym, którzy nie czytali - jesteśmy na 6 tygodniowym planie redukcyjnym. Każdy z nas ma trochę inny cel, zależny od wieku, formy treningu i ogólnej kondycji ciała. 

W moim przypadku przy BMI 19.7 nie chodzi o samą redukcję masy ciała, ale o pozbycie się ok. 2kg tłuszczu i podtrzymanie czy też ewentualną budowę tkanki mięśniowej. Bardzo uważam, żeby nie spalać mięśni i odpompowywać wodę z organizmu, a właśnie pozbyć się rzeczonych 2 kilo. Do tego oprócz diety dochodzi także trening, który obejmuje ćwiczenia interwałowe, siłowe i inne ulubione formy ruchu (rower, squash, spacery, basen). Na dzień dzisiejszy kończymy trzeci tydzień zmagań i każdy odnotował widoczne efekty. W diecie nie robimy wyjątków (żadnych). W ogóle też nie mamy takiej potrzeby. Jest świetnie zbilansowana i absolutnie niczego nam nie brakuje. Mi zdarzyło się w prawdzie napić dwukrotnie wina z przyjaciółmi, ale bez przesady, żyjemy, cieszymy się, jest pięknie i jakoś muszę to przeżyć.


Sprzedając Wam trochę mojego życia prywatnego (o nie!) powiem, że był to mój po treningowy lunch. Może nie aż tak bezpośrednio, bo po samych ćwiczeniach jadłam przygotowaną porcję świeżego ananasa, ale faktycznie niezbyt długo upłynęło odkąd zrzuciłam z ramienia torbę treningową, a okręcałam spaghetti wokół widelca. Dla zainteresowanych wrzucam poniżej mój dzisiejszy jadłospis, mam nadzieję, że kogoś zainspiruje do zdrowej diety.

Śniadanie

1/2 omleta z pieczarkami i suszonymi pomidorami, 2 małe kromki domowego chleba bezglutenowego, 1 mała kawa z mlekiem ryżowym.

Przekąska I 

Kilka plasterków świeżego ananasa.
 
Obiad

Porcja spaghetti z krewetkami z powyższego przepisu.
 
Przekąska II

Mała miseczka truskawek, 1 mała kawa z mlekiem ryżowym.

Kolacja

1 mały dzwonek z karpia pieczony w piekarniku, 2 łyżki smażonego szpinaku z serkiem kremowym i czosnkiem, kilka plastrów pomidora z szalotką.

To są oczywiście jedynie schematyczne i bardzo orientacyjne informacje. Jeśli ktoś chciałby dostać szczegółową listę gramatur posiłków lub przepis na jakieś konkretne danie, zapraszam do kontaktu e-mailowego.


środa, 3 czerwca 2015

AROMATYCZNA KAWA PO ARABSKU

Zastanawialiście się kiedykolwiek nad Waszym ulubionym deserem? Ja, zapytana o to jakieś 5 lat temu, być może wskazałabym na świeże owoce, tort bananowy albo gofry z Nutellą. Nawet nie pomyślałabym o żadnych napojach, a już na pewno nie o kawie. Wydaje mi się, że miłość do niej przychodzi z rozwagą i dojrzałością. Kiedy mówimy, że są produkty, do których trzeba dorosnąć do zazwyczaj mamy na myśli brukselki i szpinak (no i oczywiście alkohol :), a jak jest z tą kawą? Czy ten boski napój zawsze smakuje tak samo?





Składniki na 6 małych filiżanek:
  • 3 kopiaste łyżki zmielonej kawy (najlepiej z upraw ekologicznych), 
  • 2 laski cynamonu, 
  • 1 laska wanilii, 
  • 1/3 łyżeczki mielonego kardamonu, 
  • 1/3 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej,
  • 1 łyżka goździków,
  • 2 łyżki syropu daktylowego (lub więcej, jeśli lubicie słodką kawę), 
  • 3 szklanki wody
do podania: mleko ryżowe, sojowe, migdałowe, kokosowe, owsiane lub krowie.


Przygotowanie:

Laskę wanilii przeciąć na pół i wyskrobać z niej nasiona. Umieścić wraz ze wszystkimi przyprawami w rondelku lub czajniczku, w którym będziemy przygotowywać napój. Dodać kawę, wodę i syrop daktylowy. Dokładnie wszystko wymieszać i szybko zagotować. Kiedy kawa zacznie wrzeć, zmniejszyć ogień, a napar pozostawić jeszcze na 8 - 10 minut. Po upłynięciu tego czasu, czajnik ściągnąć z ognia, a kawę przecedzić do czystego naczynia. Podawać ciepłą z odrobiną mleka.



Po raz pierwszy (i właściwie ostatni) próbowałam takiej kawy na wycieczce w Kenii. Pojechałam tam w wieku 14 z rodzicami. Już od pierwszych minut, kiedy fala gorącego powietrza uderzyła mnie na płycie lotniska pokochałam to miejsce. Był to też mój pierwszy kontakt na żywo z krajem rozwijającym się (trzeciego świata, jak ktoś woli). Mogłam zobaczyć, dotknąć i powąchać tego wszystkiego, co dotychczas oglądałam jedynie w książkach i telewizji. Z całą pewnością było to jedno z tych głębokich doświadczeń, które odcisnęły na mnie swoje piętno i w jakiś sposób ukształtowały wewnętrznie. Kenijska noc i podróż do hotelu nie szczędziły mi wrażeń. Kolorowo ubrani ludzie snuli się wolno po ulicach, gwar, tłok na promie i wszechobecny... zapach Afryki. I przede wszystkim bieda, która zdawała się tam dotyczyć wszystkich, ogarniać przekrojowo całe społeczeństwo i oblepiając je z niesamowitą dokładnością, ciągnęła je na dno.

Jednym ze sposobów na wsparcie kenijskiej ludności było oczywiście korzystanie z usług lokalnych biur podróży. Wybraliśmy się na kilka różnych wypraw, w tym na wyspę Wasini, o czym właśnie chciałam wspomnieć. Wycieczka obejmowała, nieco sztampowo, rejs statkiem, nurkowanie na środku oceanu oraz obiad i zwiedzanie ww. wyspy. Kiedy wysadzono nas z małych łódek kilkadziesiąt metrów od brzegu, już tylko chwila relaksującego spaceru oceanem dzieliła nas od tego raju na ziemi. Czekał tam na nas lunch w wybranej formie (my postawiliśmy na owoce morza) i niecodzienny deser. Podano kawę - i tak właśnie zaczęła się całą historia. Mocną i aromatyczną, która wręcz hipnotyzowała swoimi zapachami. W tamtym wypadku była ona przyprawiana świeżo startym imbirem i podana z tłustym mlekiem. Gwarantuję Wam, coś niesamowitego. Takie kawy pije się tylko raz w życiu. Mnie na szczęście, udało się napić jej jeszcze dzisiaj, po raz drugi. Postanowiłam jednak pójść w nieco innym kierunku i dodać do niej trochę więcej korzennych przypraw, rezygnując z dodatku rozgrzewającego imbiru. 

Tak zaparzana kawa występuje w wielu kuchniach na całym świecie, ale jest pierwotnie kojarzona z wpływami arabskimi. Ci, przyrządzają ją z dużą dawką cukru (czasem nawet w proporcjach 1:1) i oczywiście bardzo mocną. Takie połączenie silnej, słodkiej kawy jest niesamowitym kopem energetycznym na dobrych kilka godzin. Zaręczam Was, że zachwyci Was zarówno w formie deseru, jak i porannej dawki kofeiny. Mnie oczarowała, mimo, że osobiście nigdy nie słodzę kawy i preferuję raczej te słabsze, niż przysłowiowe siekiery, choć wiadomo, na wszystko jest czas i miejsce.


Ostatecznie kawa wychodzi wspaniała. Poprzez dość długie jej gotowanie wszystkie przyprawy mają szansę uwolnić swój aromat, który głęboko wypełnia cały napój. Z podanej ilości kawy, wody i syropu daktylowego wychodzi idealnie. Słowo daję, nigdy dotąd nie piłam tak dobrze wyważonej kawy, jeśli chodzi o jej balans pomiędzy mocą, goryczką a nutą przypraw. Dużo robi także temperatura samego napoju. Nigdy nie pijam gorącej kawy, bo nie jestem w stanie w pełni docenić jej walorów smakowych. Pita na ciepło jest wspaniałym wywarem, pieszczącym nasze zmysły. Do tego dochodzi też dość sporna kwestia mleka. Kawosze dzielą się na tych, którzy piją kawę z mlekiem i mleko z kawą. Ja znajduję się mniej więcej po środku. Lubię od czasu do czasu napić się delikatnego latte, ale doceniam też moc silnego espresso. W przypadku tej kawy (i trzymania się składników podanych w przepisie!) proponuję jedynie dopełnić ją mlekiem lub pić bez dodatków.


Tak wspaniały napój najlepiej smakuje oczywiście w towarzystwie dobrej książki albo nóg wyłożonych na sofie. Ta kawa to królowa, która nie toleruje dzielenia uwagi między nią i kogokolwiek lub cokolwiek innego (co najwyżej może działać w godnym jej duecie, który nie przyćmi jej majestatu).

Po tych wszystkich zuchwałych słowach i reklamach nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was do wypróbowania tej kawy. Gdybyście mogli pobrać darmową próbkę do spróbowania, to podesłałabym Wam pdf'a z jej demo, ale, że taka technologia jest zarezerwowana dla XXII wieku, zapraszam Was do kuchni na filiżankę małego szatana.